czwartek, 21 lipca 2016

Mieliśmy willę pod Poznaniem w miejscowości Puszczykowo...

Puszczykowo zostało zajęte przez wojska niemieckie na początku września 1939 roku. Na Górnym Puszczykowie mieszkała rodzina  Wandy Grzeszkowiak-Tycner, która napisała wspomnienia o okresie okupacji. Dzisiaj prezentujemy fragment tekstu który ukazał się na stronie ahm.1944.pl/
  

Mieszkaliśmy w Poznaniu, ulica się nazywała Święty Marcin, pod numerem 55. To był nasz dom, a mieszkaliśmy u ciotki na ulicy Wierzbięcice 41. Mieszkaliśmy tam trzy tygodnie, bo ojciec został ostrzeżony przez zaprzyjaźnionego Niemca, że lepiej byłoby, żeby wyjechał z Poznania, żeby nie zostawał w Poznaniu. Zaczęły się już aresztowania, były już rozstrzeliwania.
Przedwojenna willa Wandy Tycner Zdjęcie z: http://otonoc.pl

Już był w Forcie VII [utworzony obóz], takie bardzo ciężkie [więzienie]. Forty były budowane w XIX wieku. Warunki były potworne, woda spływała po ścianach, to była część Cytadeli. Cytadela składała się z siedemnastu fortów. W Forcie VII więziono głównie inteligencję wielkopolską i poznańską. Bez przerwy mieliśmy [informacje], codziennie ktoś przychodził z wiadomością, że jeden znajomy, drugi znajomy, rodzice moich koleżanek, ojcowie moich koleżanek są na tym forcie albo w siedzibie gestapo przy ulicy Ratajczaka. Przy ulicy Ratajczaka był krótko przed wojną wybudowany Dom Żołnierza Polskiego. W Domu Żołnierza zakwaterowało się gestapo, [tam] rozgrywały się dantejskie sceny. Stare więzienie poznańskie przy ulicy Młyńskiej też było pełne więźniów polskich. Tak że ojciec zdecydował się wyjechać. Oczekiwał, że też w każdej chwili czeka go prawdopodobnie aresztowanie.

Mieliśmy willę pod Poznaniem w miejscowości Puszczykowo, [to jest] bardzo ładna miejscowość letniskowa. Przenieśliśmy się tam. Ojciec wyprawił mamę, mnie i brata, ponieważ w Poznaniu już wyrzucano zamożniejsze rodziny z mieszkań. Oczekiwaliśmy też, że mieszkanie mojej ciotki, które było bardzo ładne, zostanie opróżnione, że będziemy musieli je opuścić, dlatego pojechaliśmy do Puszczykowa. To jest miejscowość odległa od Poznania o piętnaście kilometrów.

To było w początkach listopada. Atmosfera w mieście była już straszna, bo już było tylu rozstrzelanych, tylu uwięzionych, tylu ludzi wypędzonych z mieszkań, już po prostu Polacy byli bez żadnych praw. Już panoszył się Gauleiter Greiser, który postawił sobie za cel całkowite zniemczenie Wielkopolski, która nazywała się [teraz] Wartheland lub Warthegau. Był bezwzględny w tępieniu wszystkiego, co polskie.

Zainstalowaliśmy się w tym naszym domu w Puszczykowie. Po kilku dniach dostaliśmy wiadomość. Ojciec starał się o przepustkę, bo trzeba było mieć przepustki na wyjazd z miasta. Otrzymał dzięki znajomym Niemcom przepustkę. Chciał wyjechać do Warszawy, miał już bilet kupiony na 11 listopada. To była bodaj niedziela albo sobota, już nie pamiętam dokładnie. Miał tego dnia wyjechać, a następnego dnia przyjechał mój wuj z Poznania, żeby nas zawiadomić, że 11 listopada o siódmej rano ojca aresztowano. Nie wiadomo, gdzie jest, nie zdążył wyjechać.

Całą zimę przeżyliśmy w Puszczykowie. To była najstraszniejsza wojenna zima, temperatury spadały niżej [minus] czterdziestu stopni. Sama widziałam na termometrze minus czterdzieści cztery. Było szalenie ciężko, w ogrodzie naszym śnieg leżał na przykład tak wysoko, że korony drzew owocowych wydawały się, że to są krzaki, które wyrastają z tego śniegu. Wszystkie pnie były zasypane. Nie było wody, trzeba było śnieg topić. Ciężko było z opałem. To była bardzo ciężka zima.

W Poznaniu szalał terror gestapo, terror Gauleitera Greisera. Wysiedlono też z mieszkania rodzinę mojego wuja, czyli ciotkę z dwojgiem małych dzieci. Jedno miało cztery lata, drugie dwa lata i ona była w ciąży z trzecim. Mój wuj, który pracował w przedsiębiorstwie mojego ojca, dostał ostrzeżenie, że też grozi mu aresztowanie. Udało mu się uciec z Poznania przez zieloną granicę do Warszawy.

Jak przeżyliśmy tę całą okropną zimę? Mieszkaliśmy w jednym pokoju, bo tylko jeden pokój można było ogrzewać. Było nas siedem osób: mama, mój brat, ja, ciotka w ciąży z dwojgiem dzieci, jeszcze jedna ciotka. Spaliśmy, to było obozowisko zupełne, ale udało nam się zimę jakoś przeżyć. Jak tylko zima się skończyła, to Treuhänder, który zabrał cały majątek, wszystko, co mieliśmy w Poznaniu, zainteresował się również naszą willą. 15 maja zostaliśmy z Puszczykowa wysiedleni do obozu. Był obóz dla Polaków [w Poznaniu] na ulicy Głównej, baraki. Mieliśmy o tyle szczęście, że nawet tam nie nocowaliśmy. Przywieziono nas w południe, a wieczorem odchodził transport do tak zwanej Generalnej Guberni, już tym transportem wyjechaliśmy. Byliśmy tylko we troje: moja mama, mój brat i ja. Ciotka nie była u nas zameldowana, po prostu jej nie obejmowało to wysiedlenie, wróciła do Poznania do swojej rodziny.

Wysiedlono nas do Łukowa. Jechaliśmy dwadzieścia cztery godziny. To był maj, nie było tak źle jak w zimie. Wszyscy, których wysiedlano w zimie, przeżywali dramaty, po drodze ginęli, zmarzli. Myśmy jakoś w maju przejechali całą trasę szczęśliwie, w wagonach oczywiście bydlęcych, w warunkach takich, jakie mogły w tych wagonach być. Nas wyładowano na dworcu w Łukowie. Na dworcu w Łukowie okazało się, że oczekiwano na cały nasz transport. Transport ulokowano, bo czekały furmanki, rozwoziły wszystkich przybyłych po okolicznych wsiach.

Późną nocą trafiliśmy do miejscowości, która nazywa się Wola Osowińska. W jakiejś stodole nas ulokowano. Rano okazało się, że to było bardzo blisko probostwa. Mama nasza poszła do księdza proboszcza, który nas bardzo gościnnie przyjął na śniadaniu. Śniadanie gospodyni przygotowała. Mogliśmy się umyć. Jak zjedliśmy śniadanie, to pojawił się ktoś z okolicy, przysłany do księdza. To był jakiś mężczyzna z majątku, który nazywał się Wojcieszków. To było kilkanaście kilometrów od Woli Osowińskiej. Powiedział księdzu, że właścicielka majątku jest gotowa przyjąć do tego majątku dziesięć-dwanaście osób, ale prosi, żeby to była inteligencja. To była hrabina Maria Plater-Zyberk.

Myśmy byli we czworo, bo jeszcze była z nami zaprzyjaźniona pani z Puszczykowa, sąsiadka rodziców. Byliśmy czworo. Jeszcze ksiądz rozejrzał się za kilkoma osobami. Tego samego dnia hrabina Platerowa przysłała podwody, pojechaliśmy do tego majątku.

To był bardzo duży majątek, 1 600 hektarów. Jak na tamte warunki to był ogromny. Było nas rzeczywiście kilkanaście osób. Znaczy my byliśmy we czworo [i] były trzy rodziny oficerskie. Była żona kapitana z garnizonu z Wrześni z dwoma córkami, mąż jej był w niewoli. Była żona oficera policji z córką, nie wiadomo, co z nim się działo. Jeszcze była też żona majora, o którym też [nic] nie wiedziała. Poszedł na wojnę, nie wiadomo było, co się z nim stało. Tak że było nas razem około jedenastu, dwunastu osób. Zostaliśmy przyjęci do tego dworu, mieszkaliśmy w pokojach gościnnych.

Starsza pani Platerowa mieszkała tylko z córką. Sama miała przejścia z okresu I wojny światowej. Ponieważ była w Szwajcarii z pięciorgiem dzieci na wakacjach, została odcięta od Polski, od męża, od wszystkich. Jak dziękowaliśmy jej za to przyjęcie, to powiedziała, że jej też pomagano przez całe cztery lata wojny, ona po prostu ma teraz możliwość [oddania] tego długu wdzięczności nam, wysiedlonym.

W majątku przeżyliśmy niecałe jedenaście miesięcy. Pani Platerowa i jej córka, obie miały niesłychanie obywatelskie podejście do nas, w ogóle do wszystkich zdarzeń, które wtedy były. W sierpniu też przyjechała jej rodzina z Wilna, [która] przez zieloną granicę uciekła przed bolszewikami. Przyjechała mama, babunia i troje nastolatków. Też wszyscy Platerowie. Ojciec ich zatrzymał się w Warszawie, też szukał jakiegoś zajęcia, żeby później ewentualnie rodzinę sprowadzić, a oni [schronili się] u ciotki.

Obie panie Plater zorganizowały dla nas szkołę, naukę. Było [w majątku] dwóch praktykantów rolnych, jeden był prawnikiem, drugi był po SGGW. Nauczycielką łaciny była jedna z tych pań wysiedlonych razem z nami, pani Krupowa. Myśmy we wrześniu 1940 roku zaczęli rok szkolny. Uczyłam się w drugiej klasie gimnazjalnej, było nas troje razem. Funkcjonowała trzecia i czwarta klasa gimnazjalna.

Panna hrabianka uczyła nas francuskiego. Byliśmy wszyscy, żebyśmy nie tracili roku szkolnego. I tak jeden rok został stracony – 1939–1940, ale tu już był 1940–1941.

Zresztą okolica była bardzo ciekawa, bo bardzo blisko była Wola Okrzejska, w której urodził się Sienkiewicz. Pięć kilometrów od Wojcieszkowa był Burzec, miejscowość, w której Sienkiewicz ulokował [w „Potopie”] rodzinę Skrzetuskich. Zwiedzaliśmy okolice. Pracowaliśmy również w polu, pracowaliśmy na spichrzu. Ciężka to była praca, ale niezależnie od tego, że się uczymy, mieliśmy poznać pracę fizyczną, wiedzieć, jak funkcjonuje majątek. Moja mama pracowała w kancelarii majątku. Tak przeżyliśmy prawie rok.

Źródło:  http://ahm.1944.pl/Wanda_Grzeszkowiak-Tycner/1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz